Islandia cz. 5 – północ i kilometry drogi

Z obliczeń wychodzi, że zostało jeszcze do zrobienia dosyć dużo kilometrów, dlatego jako dalszy kierunek podróży wybieram jednak drogę nr 1. Trzeba trochę podgonić. Jedziemy malowniczą drogą przez dolinę, następnie wspinamy się na górę. Przejeżdżamy obok jeziora Heidavatn i chatki Stefansbud (awaryjnego schronienia)(fot.1). Droga w dół, na początku szuter i szybkie zjazdy, potem zielono i widoki tak sielankowe, że brakuje tylko fioletowych krów. Nocujemy w Egilsstaðir, na przyjemnym campingu z ciepłą wodą (prysznice w cenie) i ogrzewaną biuro-jadalnią z Wi-Fi. Dodatkowo na wyposażeniu pralki i suszarki. Jak się okazało na północy dosyć znacznie wzrasta standard campingów.

Jadąc tak przez kolejne pustkowie, z daleka zaczynamy dostrzegać kłęby pary wydobywające się z ziemi. Znak atrakcji Hverir – zjeżdżamy. (fot.1 fot.2 fot.3 fot.4 fot.5 fot.6) Dobrze znany już zapach uderza w nozdrza. Kiedy wychodzę z auta już wiem co mnie czeka. Powierzchnia gruntu wygląda jak na innej planecie. Miesza się kolor żółty, czerwony i biały, a gdzieniegdzie troszkę zieleni (pewnie od minerałów). Kratery bulgocą błotnistą mazią, a skały syczą bardzo głośno śmierdzącym dymem. Coś mi się wydaje, że dwutlenek siarki zalega mi się już na dobre w płucach, jednak po kilku chwilach przyzwyczajam się i jakoś mniej zaczyna przeszkadzać. Uwaga! Błoto, woda, para wodna i ziemia nieopodal tych miejsc mogą być bardzo gorące, nawet ponad 100ºC. Nie należy przekraczać linek, jakimi są poodgradzane niebezpieczne miejsca.

Kawałek drogi dalej znajduje się Grjótagjá. (fot.1 fot.2)Jaskinia lawowa ze źródłem termalnym wewnątrz. Podczas erupcji w 1975 i 1984 temperatura wody wzrosła ponad 50°C. Od tego czasu woda ochłodziła się o kilka stopni. Nie jest już używana jako kąpielisko (podobno). Sam widok jest bajeczny. Woda ma niebiesko-zielonawy kolor, jest bardzo czysta i przejrzysta. Wąskie wyjście i duża ilość turystów przeszkadza, ale udaje się wyczekać moment aby uchwycić kilka kadrów na statywie (stojąc w dziwnych pozycjach między kamieniami i całe szczęście unikając kąpieli). Podobno kręcono tu którąś ze scen „Gry o Tron”.

Kolejny przystanek to Dimmuborgir (fot.1 fot.2)– jest to takie wulkaniczne skalne miasto. Dziwne formy wulkanicznych skał, jaskinie, perforowane skały wystające z ziemi. Podobno Szatan wylądował właśnie tu, kiedy wypędzono go z nieba i stworzył tutaj katakumby piekieł. Sam park to typowe miejsce do przechadzek, które oferuje kilka ścieżek o różnej trudności. Nie obchodzę całego parku. Sam widok tych skał robi się po chwili nużący (a może to już zmęczenie).

Zahaczamy o skałki (fot.1) przy jeziorze Mývatn (co znaczy jeziorze komarów), ale nie mogę znaleźć ciekawego ujęcia. Poza tym przepędzają nas wściekłe, kąśliwe muszki. Jadąc dalej dookoła jeziora trafiamy do Skútustaðagígar. (fot.1 fot.2) Miejsca z pseudo kraterami, które powstały w wybuchach pary, kiedy to lawa płynęła pod mokradłami. Dosyć ciekawe miejsce, najlepiej wyglądałoby z lotu ptaka, niestety szybko zrywa się ulewa i uciekamy.

Następny wodospad (przy drodze – oblegany)(fot.1 fot.2 fot.3) Goðafoss – czyli wodospad Bogów. (wys. 12 m, szer. 30 m). Bardzo ładny, szczególnie w tym zachodzącym słońcu. Światło pada z trochę nieodpowiedniej dla ujęcia strony, ale trzeba pracować z tym co się ma. Ciągle nie mogę znaleźć miejsca żeby nie było ludzi w kadrze. W końcu udaje mi się dojść nad sama wodę, na skałę gdzie dalej jest już rwący nurt spadający w dół. W takich miejscach trzeba bardzo uważać, aby nie poślizgnąć się lub nie upuścić sprzętu. O dziwo sam wodospad nie tworzy, aż tak ogromnej chmury kropelek wody. Polecam.

Na koniec kolejnego dnia dojeżdżamy do miasta Akureyri (fot.1 fot.2 fot.3 fot.4 fot.5 fot.6 fot.7), portu, nieoficjalnej stolicy północy. Urocze miasteczko położone między fiordami, z małą starówką i znanym kościołem protestanckim Akureyrarkirkja. Na obiad zjadamy rybkę z frytkami oczywiście. Bulwar oferuje dużo różnistych restauracji, sklepów. W porcie dowiadujemy się, że można stąd popłynąć na rejs aby oglądać wieloryby. Ceny trochę nas odstraszają i rezygnujemy. Najbardziej pamiętam to, że w tym mieście wiatr wieje tak mocno, że ciężko iść, a jego siła potrafi przewrócić.

cdn.

Islandia cz. 4 – deszcz i jeszcze więcej lodu

Od rana goni za nami wielka, deszczowa chmura, która zasłania całe niebo. Jako pierwszy zaliczamy dzisiaj lodowiec Vatnajökull. Największy na Islandii, drugi co do wielkości w Europie, a trzeci na świecie.

Jęzor lodowy Skaftafellsjökull (fot) – nie powala, a kiedy do niego dochodzimy łapie nas deszcz. Uciekamy szybko na następny jęzor Svínafellsjökull (fot.1 fot.2 fot.3). Ten podoba mi się już bardziej. Ścieżka prowadząca do niego jest trochę nad nim i zaczyna się od fajnej perspektywy. Jest dosyć niebezpiecznie bo ciągle osypują się kamienie, lepiej ostrożnie ale stanowczo stawiać kroki. Po chwili przerwy znów zaczyna wiać i mocno padać, więc gnamy dalej.

Przystanek robimy przy Hofskirkja (fot.1 fot.2), urokliwym kościółku torfowym. Istnieje tylko 6 takich torfowych kościołów na całej Islandii.

Dalej już Fjallsárlón (fot.1 fot.2 fot.3 fot.4) – jezioro lodowcowe. Góry lodowe dryfują dookoła, jest tu też dużo turystów i trochę ciężko coś sfotografować, bo wszyscy to robią. Robi się pochmurno i woda traci swój niebieski kolor, łee…

Jedziemy dalej, następne jezioro to Jökulsárlón. (fot.1 fot.2 fot.3 fot.4 fot.5 fot.6) Ilość turystów poraża. Jest to najbardziej oblegane miejsce jakie zobaczyłem na całej Islandii. Wielki parking z autami i autobusami. Co chwilę wjeżdża do wody amfibia, wypakowana po brzegi turystami w kapokach. Dzieci biegają dookoła i bawią się nad wodą. Jakaś młoda para (chyba z Chin) przyjechała akurat robić sesję ślubną. Ten cały harmider przeszkadza trochę, ale i tak nie mamy wiele czasu, bo na horyzoncie pojawiają się czarne chmury. Po jakiejś pół godzinie zachodzi słońce, zaczyna padać i robi się zimno (kiedy zachodzi słońce różnica temperatury jest znaczna). Czas w drogę.

Robimy nocleg na magicznym (fot.1 fot.2), prawie pustym polu namiotowym przy górze, za którą zachodzi słońce. Na całym polu były 3 namioty. Przy toaletach znajduje się czarna skrzyneczka z sugerowaną kwotą za nocleg. Rano budzi mnie beczący baran, niestety kiedy wychodzę z namiotu szybko ucieka. Potem po drodze mijamy jeszcze kilka owiec. Przejeżdżamy przez port Höfn (fot.1 fot.2 fot.3 fot.4). Normalne miasteczko, bez rewelacji. Mijamy co chwilę całkiem ciekawe góry, a droga zaczyna wić się jak spaghetti.

Na obiadek zatrzymujemy się w Djúpivogur (fot.1 fot.2), również miasteczku portowym. Jest niewielkie a mały, kameralny port urzeka swoją malowniczością. Wydaje się, że mijamy właśnie punkt, gdzie większość turystów już nie dociera.

Teraz kierunek północ i ciągłe rozważania jaką drogę wybrać, od jakiegoś czasu jadę drogą nr 1.

cdn.