Szkocja cz.3 – gdzie ta cywilizacja?

Ruszyliśmy na północ w zasadzie ciągle mijankami. Niestety ciągle padało, jak na chwilkę przestawało, to cykaliśmy fotki. Szukaliśmy włochatych krów, ale jak na złość nigdzie ich nie było widać. Same kręte drogi i pustkowia. Po drodze minęliśmy ruiny zamku Ardvreck. W zasadzie nieciekawa kupka gruzu. Deszcz padał cały czas, więc pocisnęliśmy trasę szukając noclegu. Trochę ich mało w okolicy, jednak w końcu trafiliśmy na Clachtoll Caravan and Camping Site. Była tam przyjemna zadaszona wiata do grzania gazówkami lub po prostu na śniadanie.

Rano, nieopodal zauważyliśmy plażę i kąpiących się ludzi, więc zrobiliśmy kilka fotek i dalej w drogę. Pogoda się poprawiła, przejaśniło się wreszcie, a nawet wyszło słońce. W pewnym momencie musieliśmy się jednak zatrzymać, bo drogę zatarasowały uparte brązowe krowy. To jednak nie te włochate, których szukaliśmy ale trochę podobne. Trudno było je przegonić, nawet klakson nie pomagał. W końcu jednak się udało i dojechaliśmy na Lighthouse Stoer Head. Tam kilka fotek i dalej w drogę, bo bardzo wiało. Wreszcie piękne widoczki więc robiliśmy WOW i co chwilę zatrzymywaliśmy się aby coś cyknąć, chociaż często szybko zachodzące chmury psuły rozkład świateł i cieni.

Dojeżdżając na północny skraj wyspy w Durness odwiedziliśmy jaskinię Smoo, jednak nie zrobiła na nas spodziewanego wrażenia. Przejeżdżając można oczywiście wstąpić, ale żeby tu specjalnie jechać to raczej nie polecam, chociaż było trochę zainteresowanych turystów.

Przez cały dzień w trasie nie mogliśmy znaleźć żadnego miejsca żeby coś zjeść. W tej okolicy okazało się to sporym problemem, dlatego decyzja zapadła aby jeszcze podjechać do Thurso, tam posilić się i przenocować. Przyjemne miasteczko i fajny kemping przy wodzie z widokiem na przepływające statki wycieczkowe.

Thurso to mniej więcej połowa wycieczki. Następne planowane atrakcje to skały Duncansby i powoli powrót na południe wschodnim wybrzeżem.

 

Szkocja cz.2 – Deszcz i Skye

Bardzo chłodny poranek przywitał nas deszczykiem. Zaliczyliśmy sporą trasę i dojechaliśmy do zamku Eilean Donan. Mżawka nie ustała ale mimo to udało się zrobić kilka ładnych kadrów. Turyści przytłaczali na każdym kroku, tak że zaparkowanie nie było łatwą sprawą. Zamek bardzo malowniczo położony, no i ten fajny mostek. Obiekt nie jest duży, więc zdecydowaliśmy się nie wchodzić na wycieczkę z przewodnikiem. Nie mieliśmy czasu czekać tu do nocy ale podobno właśnie wtedy jest pięknie oświetlony.

Za Kyle of Lochalsh podjechaliśmy na punkt widokowy Plock of Kyle. Ładny widoczek, polecam, jednak trzeba uważać na wąską, stromą drogę. Pierwszy raz spotykaliśmy się tu z chmarą smidges lub midges. Małymi ni to muszkami, ni to komarami. Bardzo natrętne, latające w dużych ilościach stworzenia, które na początku trudno dostrzec. Czy gryzą? Tak, ale nie należy drapać ugryzień.

Potem czas na posiłek. Udało nam się znaleźć jedną knajpkę zaraz po wjechaniu na wyspę Skye. Od tego miejsca w czasie podróży na północ mieliśmy duży problem ze znalezieniem dobrych turystycznych restauracji/jadłodajni.

Pogoda zrobiła się straszna, deszcz padał prawie poziomo, jedna chmura i zimno. Nie było szans na jakieś foty więc stwierdziliśmy, że odwiedzimy destylarnię Talisker. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że bilety na zwiedzanie skończyły się 2 godziny wcześniej. Ze spuszczonymi głowami wróciliśmy do auta i udaliśmy się w poszukiwaniu noclegu. Znaleźliśmy centralnie położony kemping Sligachan. Widzieliśmy jak wiatr przewraca kilka namiotów więc zdecydowaliśmy się spać w aucie, również ze względu na te lokalne moskity.

Od następnego dnia przestało wreszcie padać, więc jadąc na północ wyspy cały czas robiliśmy zdjęcia. Zaliczyliśmy fajne klify przy Lealt Falls, a potem punkt widokowy Kilt Rock, gdzie spotykaliśmy grającego na dudach lokalsa. Następnie już całkiem na północy zamek Duntulum, a właściwie ruiny, opisane jako niebezpieczne z zakazem wstępu. Dało się go trochę obejść, bo najlepszy widok zastaliśmy od strony wody. Zaraz obok skalna plaża pełna kamiennych kopczyków. Tak jak wszędzie po drodze również i tutaj dużo owiec więc trzeba uważać na bobki.

Późnym popołudniem znaleźliśmy kemping Kinloch. Mimo dosyć późnej pory dnia światło słoneczne było ładne i szkoda byłoby tego nie wykorzystać. Zdecydowaliśmy się na zaplanowaną wcześniej jeszcze jedną fajną lokację. Pojechaliśmy na Nest Point. Droga kiepska, same mijanki i bardzo wąsko. Przedzieraliśmy się powoli, a że słońce chyliło się ku zachodowi, to większość busów odjechało. Opłaciło się, bo na miejscu bajka. Jedno z najładniejszych miejsc jakie widziałem w czasie całej wyprawy. Zdecydowanie polecam. Może słońce nie zawsze było odpowiednie do fotografowania ale mimo to było pięknie. Trzeba koniecznie zjeść na dół i iść aż do latarni. Jest to spory kawałek ale warto.

Kemping Kinloch to już ostatni nocleg na wyspie, jutro kierunek północ.